wtorek, 2 stycznia 2018

Oldschool Kuby Badacha

Dokładnej daty koncertu nie pamiętam. Na pewno było to w grudniu (listopadzie?) ubiegłego roku. Na pewno było zimno. Na koncert jechałam w ogromnym roztargnieniu i z ogromną niecierpliwością, bo nie wiedziałam co zastanę.


Płytę przesłuchałam wcześniej. Jechałam na koncert przygotowana, jednak z obawą, że mało znane utwory nie będą się zbyt dobrze słuchały od pierwszego razu. I oczywiście, nie wiedziałam, czego się spodziewać w kwestii aranżacji wykonań koncertowych. Chyba moje obawy były słuszne. Ale od początku...

Koncert otworzył utwór „Życie”, podobnie zresztą jak i płytę. Dźwięki, które kojarzą się wybitnie z latami mojej bardzo bardzo wczesnej młodości (lata 90.). Całość to jednak mieszanka różnych gatunków, bo można było też usłyszeć piosenki w stylu dance. Dodatkowo, np. w utworze „Jestem Kimś” pobrzmiewają echa disco.


Nie chcę oceniać płyty od strony muzycznej, bo najzwyczajniej się na tym nie znam. Mogę oceniać to, co uczestnik koncertu ma prawo ocenić - klimat! Klimat koncertu był niepowtarzalny. Warszawska publiczność po raz kolejny okazała się niezawodna.

Być może moja opinia wynika z sympatii, jaką darzę twórców, może z przyzwyczajenia, że poprzednie koncerty były mistrzowskie? Nie wiem. Wiem jednak, że dużo bardziej podoba mi się płyta (jak i same koncerty) „Tribute to Andrzej Zaucha”. A może jestem, jak inżynier Mamoń? Lubię te piosenki, które znam. Albo zwyczajnie w tamtych utworach jest więcej przestrzeni, więcej emocji, więcej...

Aby jednak nie zakończyć zupełnie pesymistycznie, myślę, że każdy powinien sam ocenić, czy płyta mu się podoba, czy też nie. Ja swoją opinię pozostawiam niepełną. Czuję niedosyt. Czekam na kolejną płytę. Być może artysta musi dojrzeć do solowej twórczości. Na razie mam poczucie, że błądzi w poszukiwaniu własnej tożsamości. Nie do końca bowiem wiadomo (ja nie wiem), kim jest i jaką muzykę chce tworzyć. Trochę szkoda. Spodziewałam się czegoś bardziej jazzowatego. Cóż, być może przyjdzie na to czas...

poniedziałek, 16 października 2017

Ptaki śpiewają w Kigali

Od dziś nazwy Rwanda – państwo w środkowowschodniej Afryce i Kigali – stolica Rwandy, będą kojarzyć mi się tylko z jednym. Ludobójstwem i masakrą ludzi pochodzących z plemienia Tutsi dokonanymi przez ekstremistów Hutu.

 

A właściwie nie samym ludobójstwem, tylko spustoszeniem, jakie pozostawiło ludziom, którzy tę masakrę przeżyli. Traumę, z jaką musieli się zmierzyć, a właściwie, z którą nie umieją sobie poradzić. Zmiany zachodzące w psychice ludzkiej, spowodowane strasznym przeżyciem nie sposób odwrócić.
 
Dziś, kiedy jestem po projekcji „Ptaków…” sama nie do końca radzę sobie z emocjami, chociaż podczas filmu nie uroniłam ani jednej łzy, brutalnych scen, których się spodziewałam też wcale nie było dużo, więc cóż?

Film małżeństwa Krauze na szczęście oszczędza widzowi patrzenia na masakrę, ale pozostawia widza samego z emocjami. Tu wszystko zaczyna się tuż po zagładzie. I w końcu tu więcej dzieje się poza kadrem niż widać w nim. Tym, co potęguje emocje jest fakt bardzo powolnej fabuły, bardzo długich naturalistycznych scen. W filmie poznajemy dwie główne postacie: Annę i Claudine. Anna ocala życie Claudine, przewożąc ją do Polski. Obie kobiety, każda na swój sposób nie potrafią poradzić sobie z tym, czego były świadkami, choć obie bardzo starają się normalnie żyć po tragedii.

W końcu Claudine decyduje się na powrót do Afryki, pomimo tego, co przeżyła, bo tutaj nigdy nie czuje się u siebie. Decyduje się też pozostać w Afryce, bo tu nie czuje się wyobcowana, żyje w swoim świecie, który zna. Najtrudniej jest zawsze porzucić swój „dom”, nawet gdy towarzyszą nam okrutne wspomnienia z nim związane.

Aby nie skończyć zupełnie pesymistycznie, warto podkreślić, że nawet w świecie pełnym zła, zapachu krwi i ścielących się trupów, zawsze znajdzie się jeden człowiek, gotowy nieść pomoc – bez względu na to, jaką cenę musi za to zapłacić.
plakat reklamujący film

niedziela, 15 października 2017

Mój "Vincent"

Vincent van Gogh to holenderski malarz okresu postimpresjonizmu. Niestety, pomimo ogromnego talentu, nie zdobył sławy w swym krótkim, bo 37-letnim życiu. Za życia sprzedał wyłącznie jeden obraz. Sławę zyskał dopiero po śmierci. 



Słynął natomiast z szaleństwa, uznawany przez ogół za wariata. I trudno się dziwić, skoro potrafił pozbawić się ucha i podarować je prostytutce, miewał napady lęków i psychiczne stany zaburzeń. Jego dziwne życie kończy równie zaskakująca śmierć, która do dziś pozostaje zagadką. 

„Twój Vincent” to film Doroty Kobieli i Hugh Welchmana, który w całości jest animowany. Film ukazuje wiele dotąd nieznanych faktów z życia mistrza. Zawiera również wątki kryminalne, towarzyszące tajemniczej śmierci artysty. I w momencie, kiedy widzowi wydaje się, że zbliża się do prawdy, znów pozostaje nienasycony. Autorzy filmu wysuwają bowiem kilka hipotez, ale żadnej z nich nie potwierdzają. Każde przypuszczenie jest na tyle wiarygodne, że mogłoby okazać się prawdziwe.

Na słowa uznania zasługuje ilustrowana forma filmu. Kunszt i ogrom pracy, włożonej przez wiele osób, byśmy mogli na dużym ekranie zobaczyć prawdziwe dzieło sztuki. Sceny dziejące się w czasie rzeczywistym są nasycone kolorami, natomiast sceny retrospekcji są czarno-białe, co całości dodaje tajemnicy. 

Z filmu dowiadujemy się, że Vincent był bardzo mocno związany z bratem, który umarł wkrótce po jego śmierci. Wiemy, że jego przyjacielem był doktor Gachet. Istnieje również teoria, że to on obciął ucho malarzowi podczas jednej ze sprzeczek. Obaj wszak mieli porywcze charaktery. Dodatkowo jedna z hipotez w filmie to taka, że to doktor oddał strzał i zabił Vincenta. (Przyp. red. Obraz Van Gogha ukazujący porter Gacheta został sprzedany za rekordową sumę 82,5 mln dolarów).

Piękno ukazane na ożywionych obrazach i opowiedziana słowami tajemnicza historia powodują, że widz pozwala się uwieść. Opowieści towarzyszy groza, ale też ogromny romantyzm. A okoliczności śmierci malarza pozostają jak dotąd tajemnicą. I pewnie już nigdy nie dowiemy się, jak naprawdę zginął Van Gogh, i pewnie zawsze już będziemy pragnąć tej wiedzy, jak dotąd…

fot. plakat zapowiadający film "Twój Vincent"

środa, 4 października 2017

Pomoc domowa – komedia, farsa, satyra


Komedia jako gatunek o wesołej akcji, obfitującej w rozmaite wydarzenia, ma za zadanie rozbawić widza.


Decydując się na gatunek komediowy w teatrze, trzeba mieć świadomość, że to nie lada trudne zadanie, bo łatwiej widza wzruszyć, niż rozśmieszyć, a jednocześnie nie ośmieszyć, tylko rozbawić. To zapewne dlatego, że – jak uważają znawcy gatunku – komedia jest szalenie precyzyjną formą. Gdy zawiedzie jeden element, położy się cieniem na całości.

 „Pomoc domowa” wystawiana w teatrze Krystyny Jandy niewątpliwie komedią jest. A to dlatego, że gromki śmiech towarzyszy widzom niemalże od początku do końca. Cóż, schemat stary jak świat. Mąż, żona, jej kochanek i jego kochanka. Podwójna zdrada małżeńska pod jednym dachem. A w samym środku tych wydarzeń, genialna w swojej roli Krystyna Janda, która jako jedyna wie, co się w domu dzieje tej nocy, perfidnie to wykorzystując, brnąc w coraz większe kłamstwa i knując coraz większe intrygi po mistrzowsku potrafiąca wybrnąć, nawet wtedy gdy sytuacja wydaje się już patowa. Milczenie jej się opłaca, zostaje bowiem za dyskrecję i lojalność sowicie wynagrodzona przez oboje małżonków.

Jest w spektaklu trochę seksualnych i wulgarnych żartów, ale nie przekraczają one granic tak zwanej przyzwoitości. Co więcej, po ciężkim dniu pozwalają człowiekowi zapomnieć o tym, co wokół i na chwilę przenoszą go do innego świata. Pamiętajmy, że akcja toczy się niemalże w sypialni, więc trudno spodziewać się przesadnej grzeczności rodem z Wersalu.

fot. Teatr Polonia

Jeden umysł i jedno serce

Maria Callas. Cecilia Sophia Anna Maria Kalogeropoulou, Maria Meneghini Callas. Operowa śpiewaczka, której udało się zyskać światową sławę.

Śpiewająca sopranem dramatycznym. Koncertująca m.in. w La Scali i w Metropolitan Opera. Jej najsłynniejsze partie to: Madame Butterfly i Tosca Pucciniego, a także Traviata, Makbet czy Aida Verdiego.

Jej sława rosła wraz z upływem lat, a talent był ogromny. Jednak szybko skończyła swoją karierę, czego przyczyną była utrata głosu, spowodowana nadmierną aktywnością. Słynęła także ze skandalicznych i manierycznych zachowań. Potrafiła przerwać występ po pierwszym akcie i zejść ze sceny – co więcej – już na nią nie powrócić. Jej ostatni występ odbył się 11 listopada 1974 roku.

Po tym momencie poznajemy ją w sztuce Krystyny Jandy MARIA CALLAS. MASTER CLASS w Och Teatrze, kiedy to udziela lekcji śpiewu swoim uczniom. Jest surowa, wymagająca, a nawet bezwzględna w swoich osądach. Jest zazdrosna, złośliwa, a momentami także okrutna. Jest zgorzkniała, ironiczna, ale też wierząca w siłę sztuki, oddająca 
i podporządkowująca sztuce, niczym poddany władcy, całe swoje życie.

Każdy z aktów jest zakończony ariami śpiewnymi przez Callas i monologami wygłaszanymi przez Jandę, wcielającą się w postać śpiewaczki. Monologi te ukazują jej talent, ogromną siłę, ale także ogromną słabość. Kobietę samotną i smutną. Jest w niej gorycz, jest też miłość do sztuki.

Janda tworzy niesamowity nastrój. Magnetyzuje publiczność, niczym Callas. Uzależnia widza od siebie, fundując niesamowitą podróż od emocji do emocji. Polski aktor – Andrzej Iwiński powiedział kiedyś, że trzeba „Nie grać, a być postacią”. Janda nie gra Callas, ona nią jest. Trafia w umysły oraz w serca – w jeden umysł i jedno serce na pewno.

fot. Och Teatr

niedziela, 26 lutego 2017

Prowadź swój pług przez kości umarłych



Twórczość Olgi Tokarczuk jest co najmniej wymagająca, żeby nie powiedzieć trudna, ale jest też ceniona i wielokrotnie nagradzana. „Prowadź swój pług…” to kryminał, który powoduje, że nie sposób się oderwać od książki przed rozwiązaniem zagadki. 
 

Tokarczuk ukazuje czytelnikowi świat natury, jej surowość, a przez to piękno, ale zarazem pokazuje życie samotnych starszych ludzi, których jedynymi bliskimi są zwierzęta. Ukazuje coś jeszcze, solidarność ze zwierzętami, które są często traktowane przez człowieka z ogromnym okrucieństwem. W ten sposób wyraża ona głośny sprzeciw i protestuje przeciwko znęcaniu się nad zwierzętami, zaprzestaniu przedmiotowego ich traktowania. Jej bohaterka rozlicza się z ludźmi wyrządzającymi zło – też okrutnie.

Bohaterką książki jest Janina Duszejko, która w młodości pracowała jako inżynier mostów, obecnie wiedzie spokojne życie, dorabiając jako nauczycielka angielskiego. Żyje w intymnym, własnym świecie, którego spokój zostaje zakłócony. Kocha zwierzęta, traktuje je jak ludzi i odnosi się do nich z ogromnym szacunkiem, przez co mieszkańcy Kotliny uważają ją za dziwaka. Dla niej zabić zwierzę, to tak, jak pozbawić życia człowieka. Interesuje się też astrologią, twierdząc, że na podstawie daty urodzin można przepowiedzieć datę śmierci. Często czytuje i cytuje Williama Blake'a.

Tokarczuk w książce obnaża hipokryzję, jaką na co dzień wielu z nas wyznaje. Autorka krytykuje patriarchalne założenia społeczeństwa, w jakim żyjemy. Opowiada się po stronie słabszych – zarówno zwierząt, jak i ludzi, eliminując silniejszych – bezwzględnych i okrutnych. Ofiarami stają się kolejno kłusownicy i ci, którzy polują w sezonach. Pierwszy jest niestroniący od alkoholu kłusownik, kolejny komendant policji, dalej właściciel lisiej fermy, następnie wpływowy i apodyktyczny prezes, aż w końcu ksiądz. Jednak większą empatię wzbudza w czytelniku morderca, niż jego ofiary. Ponieważ zabija w słusznej sprawie, o ile to w ogóle możliwe. Nie żałujemy kolejnych ofiar, bo zarówno czytając książkę, jak i oglądając film, doskonale wiemy, że wszyscy oni na to zasłużyli.

Książka dość szybko doczekała się ekranizacji w reżyserii Agnieszki Holland, która w naturalistyczny sposób ukazuje życie w Kotlinie, brutalność polowań, prymitywne nawyki mężczyzn w relacjach międzyludzkich oraz patriarchalne i złe traktowanie swoich partnerek. Należy też wspomnieć o znakomitych kreacjach Agnieszki Mandat, Zbigniewa Zborowskiego, Andrzeja Grabowskiego czy Borysa Szyca.

Kończy się dobrze, jeśli można tak powiedzieć o książce, w której jest kolejno pięć trupów, ale ów koniec jest jednocześnie początkiem. Nowym, lepszym? życiem.